Medycyna Rodzinna – każdy wie, że najcudowniejsza ze wszystkich specjalizacji lekarskich i… chyba najgorzej zorganizowany i najnudniejszy przedmiot, na który było dane nam chodzić. Dosłownie – nie nauczyliśmy się na nim nic czego już byśmy nie umieli po zajęciach/egzaminie z Chorób Wewnętrznych i jest to wielka strata, bo za chwilę LEK i niestety są na nim pytania z Medycyny Rodzinnej! Nie żeby te pytania to był jakiś kosmos, ale fajnie byłoby dowiedzieć się czegoś o pracy w Podstawowej Opiece Zdrowotnej. Oczywiście jak wszystkie wpisy i ten ma charakter retrospektywny i nie mam pojęcia jak teraz wyglądają zajęcia. Trochę żalu jeszcze wyleję, więc zacznijmy tę wycieczkę w przeszłość.
Mój rocznik miał zajęcia w dwóch rzutach – IV i VI rok.
Na IV roku zajęcia były podzielone na kilka elementów – seminaria na Banacha w Zakładzie w bloku F, ćwiczenie na Stępińskiej, siedzenie w przychodni, jeden dzień w Fundacji Dzieci Niczyje i jeden dzień w przedszkolu. Jeśli chodzi o dzień w Fundacji to, żeby nie było wątpliwości to bardzo doceniam ich pracę, ale dlaczego tam byliśmy? Co to miało wspólnego z Medycyną Rodzinną? Nie mam pojęcia. Gdyby wizyta w Fundacji była w ramach innego przedmiotu, nie wiem, np. Zdrowia Publicznego, a na tym spotkaniu Panie opowiadają o programach społecznych to bym się nie czepiał, ale Medycyna Rodzinna?! Komuś coś się pomyliło. Podczas wizyty w Fundacji pamiętajcie, żeby odwiedzić terapeutyczną papugę!! Kolejny jest dzień w przedszkolu… Kolejne takie WTF! Do przedszkola idziecie się bawić z dziećmi w coś a’la „Szpital Pluszowego Misia” (polecam jako akcję), tutaj się skończy moja wypowiedź, bo na szczęście ominął mnie ten porywający dzień (uratowało mnie Boże Ciało) i rozumiem, że niektórym może się to podobać, mi akurat się ten pomysł nie podoba. Kolejny element to posiadówka w przychodni z lekarzem – praktycznie jeden dzień, bo każdy chodzi tylko po podpis i więcej się tam nie pojawia (dlatego pierwszego dnia zajęć jest wojna o zapisy do przychodni, bo każdy chce wolne). Jeśli chcecie zrobić sobie wolne to omijajcie Banacha (nie wiem czy czegoś się tam nauczycie, nie byłem), bo trzeba chodzić codziennie i często każą siedzieć do końca. Przechodzimy do mojej ulubionej części, czyli do ćwiczeń i seminariów, a te są tak porywające, że poświęcę im osobne akapity.
Ćwiczenie trwały dwa dni i odbywały się w Szpitalu Czerniakowskim na Stępińskiej. To była najgorsza część tych zajęć, bo można było trafić do najgorszego (tutaj ugryzę się w język) asystenta z jakim mogliście mieć styczność na tych studiach – legenda dr Zielonka. Na początku nie traktowałem wszystkich ostrzeżeń na poważnie, ale byłem w błędzie i teraz nie ufam facetom, których drugie imię to „Maria”… jeszcze są gorsi jak używają go w podpisie. Pamiętam mój niepokój (w sumie trochę się przejąłem) jak z korytarza ubywały kolejne podgrupy, a żadna z nich nie szła z legendą i nagle jak zostaliśmy w czwórkę sami na korytarzu i jak było wiadomo z kim mamy, nigdy nie widziałem moich kolegów tak bladych 😀 W końcu po kilkunastu minutach spóźnienia, trzymając nas w napięciu w końcu pojawił się i pierwsze z jego zdań miały na celu tylko nas obrazić – jesteśmy debilami (używał takich określeń), nic nie umiemy na studiach i po nich, WUM nic nas nie uczy i powinniśmy pozwać uczelnie zanim pozwą nas pacjenci itd. Ogólnie jeśli jest się takim mną i spływają po Was obelgi rzucane przez faceta i kobietę w jednej osobie to było ok, bo można było z nim trochę podyskutować dla jaj, żeby jeszcze bardziej się gotował i razem z kolegą wpadliśmy na pomysł tak go zagadać, żeby nie było czasu na badanie pacjentów i pisanie historii choroby… to był ten problem – historia choroby. Jedni zaliczali ją za pierwszym razem, a inni z niewiadomych przyczyn chodzą tam po kilka razy i za każdym razem dostają nowego pacjenta. Ogólnie dramat, bo typ pracował tam do 11, nie było kiedy tam jeździć, bo mieliśmy w tym czasie inne zajęcia i niestety jeździło się tam w czerwcu lub w wakacje… żeby nie było za kolorowo to nie odpisywał na maile, nie pisał czy historia jest sprawdzona i można przyjść, więc zdarzało się, że jeździło się tam, żeby tylko usłyszeć, że nie miał czasu sprawdzić! No *********!!! Najlepsze jest to, że jeden z moich kolegów miał problem z zaliczeniem historii i dostał już chyba piątego pacjenta, którego historia leżała na biurku doktora, przepisał jego historię i NIE ZALICZYŁ 😀 😀 😀 do tej pory się z tego śmiejemy, że nawet sam sobie by nie zaliczył 😉 Wracając do tematu. Plan zagadania wydawał się idealny, bo byliśmy tam jeden dzień (z dwóch – Boże Ciało i długi weekend) no i męczyliśmy się gadając o jakiś pierdołach. Dziesięć minut przed końcem zajęć wymyślił sobie „szpitalną grę”, że biegniemy do dwóch pacjentów, mamy na nich dwie minuty i później mu relacjonujemy. Oczywiście ja dostałem najgorszych. Po tym czasie chodziliśmy do tych pacjentów i po kilkanaście minut staliśmy przy każdym, omawialiśmy go w dydaktyczny sposób „jak miałbym zaufać ci na dyżurze jak jesteś kretynem?!” (kocham go)… mi się dostało najbardziej, bo nic się nie dowiedziałem w minutę od mojego nieprzytomnego chorego (zakaz wglądu w papiery), ale ze mnie niezdara. Po tej szopce myśleliśmy, że idziemy do domu, ale NIE! Każdy jeszcze dostał pacjenta do historii choroby… gdzie każda inna grupa była zwolniona, bo byliśmy tam jeden dzień. Pamiętam, że wyszedłem ze szpitala jakoś przed 16 (zajęcia były chyba do 12?) i byłem mega wściekły. Pamiętacie fragment o pozwaniu WUM, że nic nas nie uczył? Niespodzianka, tego dnia też nic się nie nauczyliśmy. Dla Waszego szczęścia ten patoasystent chyba został odsunięty od dydaktyki, nie ma już zajęć ze studentami, nie wiem czy jeszcze tam pracuje, ale jak ja byłem na studiach i jeszcze „uczył” to dziekanat i zakład zalewały pisma i skargi… parę razy też usłyszała o legendzie Rada Wydziału. Teraz prowadzi spokojne życie organizując konferencje na których sam przyznaje sobie nagrody i później pisze o tym w „Pulsie medycyny” (gazeta, którą dostajemy z OIL). Wszystkiego dobrego.

„A Twoją historię choroby sprawdzam tak” – dr Tadeusz Maria Zielonka
Ostatnia część zajęć to seminaria i tutaj też niespodzianka – dobór tematów to jakieś nieporozumienie. Już dokładnie nie pamiętam co się tam działo, ale mieliśmy zajęcia z psychologiem, dietetykiem i… z byłym Ministrem Zdrowia – posłem Radziwiłłem. Ten ostatni zapadł mi głęboko w pamięć, bo pamiętam, że spóźniłem się na to seminarium ok. 10 min i po wejściu do sali, szybkim zajęciu miejsca, pan poseł spojrzał na zegarek, kazał mi wstać, „zajęcia zaczęły się 11 minut temu” i mnie popchnął za drzwi 😀 resztę seminarium spędziłem pod drzwiami słuchając porywających informacji o nadciśnieniu tętniczym, nie żebym miał wcześniej dwutygodniowy blok na tym samym roku w Klinice Nadciśnienia Tętniczego u prof. Gacionga 😀 chciałem wylać trochę jadu za to wywalenie z zajęć – pan poseł lubi podkreślać, że jest (był?) nauczycielem akademickim i tytułuje się tak mając jedno beznadziejne seminarium (przynajmniej na lekarskim, jeśli się mylę to napiszcie i usunę to zdanie ;)). Jest się czym chwalić,”szacun”. I uprzedzając wszystkie uwagi w stylu „skąd wiesz, że beznadziejne, przecież zostałeś wyrzucony?” siedziałem pod salą i słuchałem pod drzwiami jak chłopiec z zapałkami, bo musiałem się dowiedzieć jak mam odrobić nieobecność (byliśmy ostatnią grupą i zaraz była sesja). Okazało się, że musiałem napisać referat i obstawiam, że nie przeczytał go do tej pory.
Tutaj kończy się to coś co trudno nazwać „Medycyną Rodzinną”, ciąg dalszy mojej porywającej podróży na VI roku.

„Ooo, co to za referat sprzed kilku lat o nadciśnieniu tętniczym?”
Na VI roku zajęcia już składały się z trzech części – jednego dnia w Fundacji Dzieci Niczyje, reszta w gabinecie lekarza rodzinnego i egzaminu. Jeśli chodzi o dwie pierwsze części to są identyczne jak na IV roku – idziecie do Fundacji i temat jest identyczny jak dwa lata wcześniej (dosłownie) i idziecie do przychodni, w której chcecie spędzić jak najmniej czasu. Ogólnie bardzo bezstresowy blok, bo nie miało się styczności z legendą i jedyna spina była podczas wojny o zapisy do przychodni. To tyle jeśli chodzi o zajęcia. Co się tyczy egzaminu – jest to jeden z prostszych egzaminów na VI roku, łatwo można zdobyć dobrą ocenę i podciągnąć sobie średnią. Najlepsze jest to, że pytania z egzaminu odbiegają od tematyki zajęć i skupiają się głównie na Chorobach Wewnętrznych. Skąd się uczyć? Przerobić testy, które możecie sobie ściągnąć poniżej, dużo pytań się powtarza. Tutaj muszę podziękować Pani Profesor (szefowej Zakładu), że poszła mojemu rocznikowi na rękę i zorganizowała dla nas egzamin w maju, bo mieliśmy bardzo ciężką sesję i był problemy z zapisami na LEK. Żeby nie było, że ciągle narzekam za to akurat jestem bardzo wdzięczny 🙂
To tyle jeśli chodzi o zajęcia z Medycyny Rodzinnej i niestety musiałem się trochę wyżalić, bo przez te zajęcia praca w POZ wydawała mi się beznadziejna i nie mogłem sobie wyobrazić jak po tylu latach ciężkich studiów można tam pracować. Mi przeszło i mam nadzieję, że takie przekonanie odgoni konkurencję 😀
Jeśli ktoś poczuł się urażony (poza legendą) ilością jadu jaki przelałem na klawiaturę to przepraszam, ale już taki jestem, że jak komuś należy się fala krytyki to ją dostanie. Nie wiem czy zmienił się program zajęć, w końcu minęło trochę czasu jak chodziłem na zajęcia i uczelnia wprowadziła ankietę studencką i może ktoś był równie niezadowolony jak ja? Ale chętnie się dowiem, więc komentujcie, jak coś jest niejasne to pytajcie 🙂 chętnie odpowiem 🙂